Patronat:

Burmistrz Miasta Ząbki
Burmistrz Miasta Ząbki

Towarzystwo Przyjaci Zbek

Współpraca:
Forum Zbki












Stefania Święcicka

Ludzie » Stefania Święcicka

  • Stefania Święcicka
    Stefania Święcicka
  • Stefania Święcicka<br>w ludowym stroju albańskim
    Stefania Święcicka
    w ludowym stroju albańskim
  • Bolesław Święcicki
    Bolesław Święcicki

materiał w trakcie opracowywania - ostatnia aktualizacja 7 stycznia 2015

Stefania Święcicka - (ur. w 1896, zm. 23 listopada 1989 w Ząbkach) - z domu Hyczko. Nauczycielka - nauczała w Janowie Lubelskim, oraz w szkole dla leśników w Drewnicy, założonej wspólnie z mężem. Działała w Armii Krajowej - odznaczona Krzyżem Walecznych.

Rodzice
Ojciec:
Matka:

Rodzina:
mąż: Bolesław Święcicki - leśniczy w Nadleśnictwie "Drewnica"
córka: Maria Krystyna Bytnar

Otrzymane odznaczenia:
- Krzyż Walecznych
- Tytuł "Sprawiedliwej wśród Narodów Świata" - 22 maja 1983
- medal Yad Vashem - 22 maja 1983


Wspomnienia Marii Krystyny Bytnar o matce Stefanii Święcickiej

Moja matka urodziła się w 1896 r. pod zaborem austriackim. Już od dziecka była wychowywana w atmosferze wielkiego patriotyzmu. Jej młodszy brat (Józef) w wieku 14 lat uciekł do Legionów i dwa lata później został ciężko ranny w głowę nad rzeką Stochód na Wołyniu. Uczestniczył też w obronie Lwowa w 1919 roku. Przeżył życie jako inwalida I-go stopnia.
Matka od dzieciństwa należała do harcerstwa, a następnie do tajnej organizacji patriotycznej, do której została przyjęta ze względu na wysoko rozwiniętą dojrzałość umysłową i psychiczną. W okresie I wojny światowej wywieziona została z całą rodziną do Czech. Uczęszczała do szkoły, gdzie nauka była wykładana w języku niemieckim - stąd jej doskonała znajomość tego języka. Później ukończyła studium nauczycielskie w Wiedniu i po zakończeniu I wojny światowej i odzyskaniu niepodległości przez Polskę, podjęła pracę w Janowie Lubelskim jako nauczycielka. Tam poznała swojego przyszłego męża, a mojego ojca i wyszła za mąż. Ojciec (Bolesław) ukończył studia leśne na Politechnice Lwowskiej.

W okresie międzywojennym, jako żona leśnika była związana z tym środowiskiem i mocno zaangażowania w pracy społecznej. Ojciec pracując w Dyrekcji Lasów na ulicy Wawelskiej, stopniowo awansował i tuż przed II wojną światową został inspektorem lasów państwowych w Warszawie. Zamieszkaliśmy na osiedlu leśników w Nadleśnictwie Drewnica w 1936 roku. Matka zaangażowała się w pracy społecznej jako przewodnicząca tzw. „Rodziny Leśnika”, organizacji pomagającej rodzinom wielodzietnym i nieradzącym sobie z wieloma problemami życiowymi.

Gdy w 1939 roku wybuchła II wojna światowa, ojciec jako oficer rezerwy i saper został powołany do wojska. Walczył w obronie Warszawy a po kapitulacji został wywieziony początkowo do Oflagu w Itzechoi, a później w Grossborn w Niemczech, gdzie przebywał 6 lat w niewoli.
Jako żonie leśnika i osobie znającej dobrze język niemiecki, mojej mamie zaproponowano stanowisko sekretarki i tłumaczki w dawnej dyrekcji lasów państwowych, gdzie przed wybuchem wojny pracował mój ojciec, a w czasie okupacji nosiło nazwę Forstinspeciton Warschau. Moja matka przyjęła tę pracę, bo nie było z czego żyć, ale z mocnym postanowieniem służeniem jedynie sprawie polskiej. Oczywiście zaraz po przegranej kampanii wrześniowej dołączyła do organizacji podziemnej, później przemianowanej na AK. W naszym przedwojennym mieszkaniu służbowym znajdującym się na terenie Nadleśnictwa Drewnica odbywały się tajne zebrania, ćwiczenia z bronią w lesie, noclegi polskich oddziałów (AK?) w ramach przygotowań do akcji zaczepnych i dywersyjnych przeciwko okupantowi. Pamiętam, jak w naszym domu spało na wyścielonej słomą podłodze kilkanastu do dwudziestu chłopców.

Moja matka, pracując w Forstinspeciton Warschau ułatwiała Polakom, w tym oczywiście wszystkim leśnikom zaangażowanym w pracy podziemnej, w załatwianiu zaświadczeń i zezwoleń, a cywilnej ludności, zwłaszcza młodzieży, w uzyskaniu fałszywych legitymacji, które ich chroniły przed wywózkami na roboty do Niemiec.
Dla przykładu wspomnę, że mama przyniosła kiedyś swojemu niemieckiemu przełożonemu (syn pastora, bardzo łagodny i przyjazny dla podwładnych) kilkadziesiąt legitymacji rzekomych pracowników leśnych, tzw. „zbieraczy szyszek”.
- Pani Święcicka, czy Pani wie co grozi, jeśli te legitymacje byłyby nieprawdziwe? – zapytał Niemiec.
- Wiem, kara śmierci – odparła mama stanowczo i z nienaganną niemiecczyzną. Wobec tego wszystkiego, przełożony zatwierdził wszystkie legitymacje.
Mimo dobroci wspomnianego Niemca, mama po latach wspominała „gdyby on tylko wiedział jak ja go oszukiwałam”.
Innym razem znów zapytał, patrząc na fotografię na legitymacji pewnej młodej, bardzo ładnej dziewczyny:
- Czy to możliwe, że taka piękna dziewczyna zbierała szyszki w lesie?
- Teraz jest wojna, wszyscy muszą pracować – odpowiedziała mama.
- No, ma Pani rację – i podpisał również ten dokument.

Wielu leśników, członków podziemia, brało udział w akcjach dywersyjnych, co wymagało często wyjazdów do oddalonych okolic. Na wyjazdy w inny rejon trzeba było mieć pozwolenie od władz niemieckich. Oczywiście z uzasadnieniem gdzie się jedzie i w jakim celu.
Kiedyś był potrzebny wyjazd na akcję wysadzenia pociągu z zaopatrzeniem jadącym na wschodni front (na Lubelszczyźnie). Oczywiście bohaterzy tego przyszłego przedsięwzięcia przyszli do mamy, aby załatwiła im pozwolenie na przekroczenie granicy województwa. Mama poszła z pewnym leśnikiem do swojego przełożonego (ten sam dobry, przyzwoity Niemiec) i niemal ze łzami w oczach uprosiła go, aby dał zezwolenia, bo petent leśnik czekający za drzwiami, był zrozpaczony iż jego matka, mieszkająca w miejscowości na Lubelszczyźnie, jest umierająca i dostał wiadomość, aby natychmiast przyjechał. Niemiec nieco się wzruszył i obiecał podpisać zezwolenie. Mama przygotowała pismo, ale „zapomniała” wpisać miejscowości, gdyż wtedy nie uzyskałaby podpisu. Niemiec przeczytał pismo i zwrócił na to uwagę. Na to mama:
- Tak? Ach, przepraszam, zaraz wpiszę! – wcześniej jednak pismo zostało podpisane, a miejscowość wpisała już poza gabinetem przełożonego. A czekający za drzwiami dywersanci z zezwoleniem szybko udali się na akcję. Tego typu zdarzenia były na porządku dziennym.

Często przychodzili też interesanci w swoich prywatnych sprawach korzystając z pośrednictwa mamy jako tłumaczki. Mama z góry wiedziała, że takim sposobem mówienia nic nie załatwią, więc przedstawiała po niemiecku swoją wersję w zupełnie inny sposób (stosowała lepszą argumentację), uzyskując pozytywny dla interesantów wynik rozmów. Wielu Niemców znało jednak język polski i mogli się zorientować, że mama mówi zupełnie co innego niż petenci, wobec tego nie jest uczciwym tłumaczem, co mogło się dla niej źle skończyć. Całe więc swoje umiejętności i znajomość niemieckiej psychiki zręcznie wykorzystywała dla swoich Rodaków.

Ukrywanie się różnych osób w naszym domu

W okresie okupacji w naszym domu ukrywało się wiele osób, niektóre szczególnie poszukiwane przez władze niemieckie. Na przykład pewien 14-letni chłopiec, pochodzenia ormiańskiego, przechowujący ze swoim bratem broń w warszawskim mieszkaniu. Któregoś razu sąsiedzi zdradzili Niemcom ich kryjówkę. Budynek został otoczony przez oddział wojskowy. Chłopcy broniąc się, zabili łącznie 14 Niemców. Po wyczerpaniu amunicji uciekli przez klatkę schodową i dach. Później los rozdzielił braci, z których o jednym nic nie wiadomo, a drugi ukrył się u obcych ludzi. Jednak nie mogli go długo ukrywać w Warszawie, więc odesłali go do oddziału AK, do którego należała rodzona siostra mojego ojca. Ta przywiozła chłopca do Nadleśnictwa Drewnica. Nasi sąsiedzi zaczęli się interesować przybyszem. Mało tego, gdy moja mama jednego razu pojechała do urzędu gminy w Markach, widziała ogromne plakaty ze zdjęciem tego chłopca (nagroda pół miliona złotych za jego głowę).
Henryk „Zielony” Holsztorp - dowódca jednostki AK mającej stację nadawczą w okolicy, leśniczy (prowadził wspomniane ćwiczenia z bronią), wielki patriota, pisał do Londynu o wyczynach mojej mamy i dzięki temu została uhonorowana przez rząd Polski na uchodźstwie "Krzyżem Walecznych”.
Holsztorp zaprowadził tego chłopca do partyzantki. Nie wiadomo co się z nim stało. Być może zginął podczas likwidacji oddziałów partyzanckich przez NKWD.

Podobnie został odprowadzony do partyzantki pewien człowiek rodem ze Smoleńska. Z niewiadomego nam powodu został przewieziony nocą z transportem więźniów do rozstrzelania w lesie w obrębie Nadleśnictwa. Udało mu się zbiec i rankiem zapukał do naszych drzwi, choć nasz dom znajdował się na samym końcu kompleksu. Mama szykowała się właśnie do pracy w Warszawie. Mężczyzna był w fatalnym stanie – obdarty, wygłodzony i poraniony. Podała mu tylko naczynie z wodą i chleb i ukryła go w słomie w stodole i kazała mu stamtąd nie wychodzić dopóki nie wróci. Wieczorem zaprosiła go do kuchni, dała kolację i przygotowała posłanie. Łącznie spędził u nas 10 dni. Pod opieką Holsztorpa został odprowadzony do partyzantki. Nazywał się Wasyl Jewsiejew.

O żydowskim szewcu

Z fizjonomii nie był podobny do żyda, ale zdradzała go mowa i akcent. Mama pojechała z nim do urzędu gminy Marki. On udawał niemowę, więc mama pomogła mu załatwić wszystkie formalności (dokumenty osobiste) dla wyrobienia kenkarty (niem. Kennkarte - ówczesny dowód tożsamości). Zaraz po otrzymaniu karty ulotnił się bez słowa. Niektórzy twierdzili, że widzieli go jak reperował buty na bazarze Różyckiego na Pradze.

O rodzinie żydowskiej Braunrotów i wkroczeniu Sowietów

Przechowywała się u nas również rodzina żydowska składająca się z czterech osób: małżeństwo Braunrot (Henryk i Rozalia) z czteroletnią córką (Elżbieta) i 20-letnią przyrodnią siostrą pani Braunrot (Mary Ross). Z tą ostatnią mam jeszcze kontakt - mieszka w Nowym Yorku. Cała czwórka mieszkała u nas 7 miesięcy. Z ich pokoju obserwowaliśmy jak Warszawa - ogarnięta ogniem powstania – płonie. Gdy Niemcy już się wycofywali (najprawdopodobniej nie później niż 10-14 września 1944 roku), chcieli całe nasze osiedle przy Nadleśnictwie Drewnica ewakuować. Zarządzili zbiórkę wszystkich mieszkańców. Czekały na nas już samochody. Wtedy moja mama ostro przeciwstawiła się Niemcom i powiedziała, że się stąd nie ruszy, ponieważ ma pod swoją opieką wszystkie urzędowe dokumenty i plany lasów, które mogą wykorzystać Sowieci, a Niemcom mogłyby się jeszcze przydać. Oraz, że nie posiada od władz niemieckich pisemnego nakazu ewakuacji. Wobec tego, Niemiec powiedział:
- Niech Pani zostanie i pilnuje tych akt, ale niech reszta się szybko spakuje i wsiada do samochodów.
Wtedy Mama znów powiedziała: - Ale ja mam przecież tu rodzinę!
- To niech rodzina zostanie z Panią – odparł Niemiec – Kto należy do rodziny? – zapytał po chwili.
Wtedy ustawiłam się za mamą wraz ze wspomnianą wcześniej rodziną żydowską oraz naszym dwudziestoparoletnim kuzynem, Andrzejem Szczepanowskim (spóźnił się do powstania warszawskiego, bo był na jakiejś akcji po wschodniej stronie Wisły i nie zdołała się już przeprawić, więc został w nadleśnictwie). W rezultacie zrobił się szereg składający się z około 20 osób. Kiedy Niemiec widząc tak liczną grupę, zaczął dochodzić kto jest kto, wskazał na żydówkę, pytając trzykrotnie mojej matki kim jest dla niej ta osoba. Moja mama po trzykroć odpowiadała „to jest moja siostra”. Pozostały tylko dwie osoby „bez przydziału” (Trzaskowscy). Tymczasem od wschodu słychać już było artylerię sowiecką. Niemiec, nie mogąc dojść do ładu z przyswojeniem tych wszystkich informacji dotyczących pokrewieństwa każdej kolejnej wskazanej osoby, machną rękami i rzekł zrezygnowanym głosem: - Bleiben sie! (Niech państwo zostaną!) – po czym wsiadł z pozostałymi Niemcami do automobili i odjechali. Przez kilka godzin cieszyliśmy się niepodległością. Po południu wkroczyły Sowiety. Szli tyralierą po 20 w każdym szeregu. Każdy sołdat maszerował z karabinem tuż przy nodze, w postrzępionym szynelu żołnierskim. Twarze mieli osmolone dymem, a w powietrzu unosił się zapach prochu. Pan Braunrot - widząc jak jeden z nich wszedł do piwnicy, w której się ukrywaliśmy i wycelował w nas - odezwał się do niego oczywiście z żydowskim akcentem, ale po rosyjsku „My Polacy!”. I nie strzelił. Zaczęła się wnikliwa rewizja, zaglądając we wszystkie dziury i pytając, czy nie ma tu Niemców.
Sowiecka jednostka zajęła nasz dom oraz podwórze i opuściła go dopiero 19 stycznia 1945 roku. Major rosyjski, Mikołaj Gorbow (miał wówczas 40 lat; dowcipny, przychodził na kolację, czasem z żołnierską puszką świńskiej tuszonki), który u nas zamieszkał w pokoju, któregoś razu poprosił moją mamę o wypożyczenie najlepszych mebli (w stylu Ludwika Filipa). Miało to być z okazji przybycia samego generała Żukowa (nie wiadomo, czy to on, ale major powiedział „Pani Antonowna, jakbyście Wy wiedzieli kto tutaj był...” – musiało chodzić o bardzo wysokiego rangą zwierzchnika).
Najwyżsi oficerowie mieli przybyć do okolicy, a major zaprosił również moją mamę. Na samym przyjęciu było dużo wódki. Major osobiście dbał o to, by każdy miał pełny kieliszek. Mama porozumiała się z siedzącym obok oficerem sowieckim, z którym zamieniała się kielonami, by ten pił również jej. A dowcip polega na tym, że major był tego zupełnie nieświadomy, a następnego dnia powiedział do niej „Pani Antonowna, no Wy to macie mocną głowę”.

Wspomnienia z pierwszych lat po zakończeniu II wojny światowej

Mój ojciec wrócił do domu 1 października 1945 roku, po sześcioletniej niewoli w Oflagu. Jako inżynier-leśnik, przyjął tymczasowo stanowisko nadleśniczego w Nadleśnictwie Drewnica i wraz z moją matką zorganizowali i odtworzyli ośrodek szkoleniowy dla młodych leśników (z internatem i własną kuchnią), których bardzo brakowało po wojnie. Ojciec był kierownikiem i wykładowcą w ośrodku, matka zaś będąc z zawodu nauczycielką wykładała język polski, łącząc z tym przekazywanie zasad etycznych oraz wartości patriotycznych. Byli też inni specjaliści od fachowych przedmiotów. W ciągu kilku (dwóch-trzech) następnych lat udało im się wykształcić kilka kadr. Jeden kurs trwał kilka miesięcy i później przyjmowano kolejną grupę.
Kiedy kilka lat później kiedy ośrodek przestał istnieć, zgłosił się do niej pewien młody mężczyzna. Gdy wymienił swoje nazwisko, mama rozpoznała w nim swego dawnego ucznia. Ucieszona zawołała:
- Cóż pana do mnie sprowadza?
- Przyjechałem pani podziękować za to, że nie zostałem świnią – odpowiedział.
- Mnie? Za co? – spytała zdziwiona.
Wtedy opowiedział swoją historię. Po ukończeniu nauki w ośrodku szkoleniowym dla leśników, podjął pracę i znalazł się w grupie kolegów, którzy zaangażowani byli w pracy konspiracyjnej przeciwko władzy komunistycznej. Niektórzy z nich zostali aresztowani, w tym również ten uczeń. Dostał się do więzienia, zostawiając młodą żonę i dziecko, za którymi bardzo tęsknił. Pewnego dnia zaproponowano mu, że zostanie wcześniej zwolniony, jeśli będzie przekazywał poufne rozmowy kolegów więziennych i poda nazwiska tych, którzy pozostali na wolności. Długo ze sobą walczył, bo miał już dość więzienia i rozstania z rodziną. Postanowił wydać kolegów. Ale wtedy przypomniał sobie, czego moja mama uczyła w szkole i nikogo nie wydał. Władza komunistyczna nic mu nie mogła udowodnić (nie znaleźli nic, co przedłużyłoby mu karę) ani od niego niczego wyciągnąć, więc i tak wkrótce go zwolniono.
- Wróciłem do rodziny, jestem szczęśliwy i za to przyjechałem pani podziękować. – dodał na końcu. Mama była wzruszona i równie szczęśliwa. taka była moja mama – najwspanialsza matka, Polka a przede wszystkim – człowiek.

Zmarła w wieku niemal 93 lat, 23 listopada 1989 roku. Na dwa tygodnie przed urodzeniem syna przez moją córkę, powiedziała na parę godzin przed swoją śmiercią „Majka urodziła syna”.

wspomnienia zostały spisane przez wnuka Pani Marii - Adama Guzowskiego, w listopadzie 2013 roku.




Dyplom Yad Vashem